wtorek, 19 lutego 2013

Rozdział 9: Sweet Child O' Mine



Słuchajcie... To jest ostatni rozdział. Możecie piszczeć i płakać, ale nie zmienię zdania. Postanowiłam ukrócić tą historię. Ale: będzie jeszcze rozdział dodatkowy, ponieważ zostały mi w zeszycie tak ze 3 lub 4 nieużyte sceny.

No cóż... to jedziemy?

Pragnę zadedykować ten rozdział wszystkim tym, którzy wytrwali ten rok ze mną, gdy pisałam i tym, którzy ponad 6,000 razy otworzyli to opowiadanie i napisali ponad 100 komentarzy.
Dziękuję.






Rozdział Dziewiąty - Epilog



10 maja 1994


Wpatrywałam się tępo w ekran telewizora, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to co widzę dzieje się naprawdę. Niby taki króciutki reportaż, dosłownie migawka, a sprawiła, że moje serce rozleciało się na tysiące drobnych kawałków.
Najpierw mój wzrok uchwyciły słowa "Guns N' Roses" na pasku informacyjnym. A później poczułam bolesne ukłucie w sercu, w miarę jak pokazywały się następne wyrazy: "Los Angeles", "szpital".
I "basista".
Łzy pociekły po moim policzku i nie zauważyłam kiedy zaczęłam ryczeć na cały głos. Nie mogłam opanować drżenia rąk. Rozejrzałam się po pomalowanym na jasnożółto niewielkim salonie i kuchni w jednym nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Przecież ja go wciąż kochałam, mimo wszystko. Właśnie dlatego go opuściłam. Nie chciałam, żeby cierpiał przez mnie. Żeby nie cierpiał przez to, co stało się z Izzy'm.
Jakby na myśl o tatusiu poczułam, jak jego dziecko się we mnie poruszyło. Sprawiło to, że nowa fala łez spłynęła na moje policzki. Już za niecały miesiąc miałam podjąć się niewyobrażalnego obowiązku jakim miało być dla mnie macierzyństwo. Samotne z wyboru.
Każdy dzień miał być dla mnie męczarnią, miał mi przypominać o Jeffie i o tym, jak zostawiłam Duffa.
- Boże - westchnęłam, gdy już się uspokoiłam. Niezdarnie podeszłam do telefonu i wybrałam numer mojej najlepszej przyjaciółki w Nowym Jorku.
Po paru sygnałach usłyszałam głos Katie.
- Co się dzieje Suzie?
Kochana dziewczyna, zajmuje się mną odkąd jej powiedziałam, że spodziewam się dziecka.
- Posłuchaj, Kate... Muszę się dostać do L.A.
- Oszalałaś! Nie pozwalam! Nie możesz! - dziewczyna praktycznie darła się do słuchawki i słychać było, że rzeczywiście zależy jej na tym, bym dalej siedziała na tyłku w domu. Miała rację, ale to byłam ja. Jak coś sobie postanowię, to nie ma zmiłuj.
- Albo mi pomożesz, albo sama tam pojadę - odparłam hardo.
po drugiej stronie słuchawki zapadła wiele znacząca cisza.
- Będę za pół godziny - usłyszałam i Kate odłożyła słuchawkę.

***

Samochód toczył się przez drogę, a słońce smażyło niemiłosiernie. Miałam obiekcje co do tego, czy dobrze zrobiłam. Narażałam nie tylko siebie, ale też moje maleństwo. Gdy byłam na jednym z badań lekarka powiedziała, że mogę poznać płeć dziecka. Ale nie chciałam, bo bałam się, że jeżeli to będzie chłopiec stracę pewność siebie. Jeśli to chłopiec, to byłby podobny do ojca.
Poczułam szturchnięcie w ramię.
- O co chodzi? - zapytałam się po chwilce, bo uświadomiłam sobie, że Kate coś do mnie mówiła.
- Właśnie wjeżdżamy do Memphis - powiedziała.
- Trochę zboczyłyśmy z trasy - mruknęłam z przekąsem.
Nie podobało mi się to, bo każda minuta była dla mnie mordęgą. Nie wiedziałam, co dzieje się z Duffem. Czy już jest z nim wszystko w porządku. A może już...
Potrząsnęłam głową. Żadnych takich myśli. Już otwierałam usta, żeby powiedzieć coś jeszcze do Katie, ale poczułam się strasznie nieswojo.
- Jezu - jęknęłam. Brunetka spojrzała się na mnie zaniepokojona. - Kate. T-to już. Szpit-tal. Zaw-wieź mn-nie do sz-szpitala.

***


Leżałam na sali. Obok mnie krzątała się położna, a ja patrzyłam na Kate, siedzącą na krześle, która trzymała moją nowo narodzoną córeczkę.  Tak szczęśliwa byłam chyba tylko raz, jeden jedyny. W tamte pamiętne Święta, w Jego ramionach. Moje serce się ścisnęło z bólu.
Ale to co ja czułam, nie mogło równać się z tym, co czuła kobieta dzieląca ze mną salę. Leżała wtulona w swojego męża na szpitalnym łóżku i płakała. Tym bardziej płakała, gdy patrzyła na mnie i małą. Ich dziecko urodziło się martwe. Nie wyobrażam sobie, jak to jest. Urodzić martwe dziecko. Boże.
Spojrzałam jeszcze raz na moją córkę. Czy dam radę? Mam zaledwie osiemnaście lat, straciłam pracę i utrzymywałam się z pieniędzy, które dostałam po osiągnięciu pełnoletności jako spadek po rodzicach. I które swoją drogą właśnie się kończyły. Byłam młoda i niedoświadczona, o niewielkim pojęciu o wychowywaniu dziecka. Z tego, co dowiedziałam się od pielęgniarki, to była ostatnia szansa tej pary na dziecko.
Przyszła mi do głowy pewna myśl.
Oni byli stateczni. Mogli zapewnić dziecku odpowiednie warunki do rozwoju.
Wiedziałam co muszę zrobić.
I bynajmniej mi się to aż tak bardzo nie podobało.
Spojrzałam jeszcze raz na Marie. Tak, dałam jej na imię Marie - gdy rozmawiałam z Izzy'm w trakcie przygotowywania jedzenia na Wigilię (wydaje mi się, że było to lata temu) zapytałam się go, jakie żeńskie imię mu się podoba. Odpowiedział, że Marie. Więc dałam jej na imię Marie, bo była jego. Jego.
Spojrzałam jeszcze raz na śpiącą w ramionach mojej przyjaciółki drobną dziewczynkę.
Muszę to zrobić, dla jej dobra.
- Ja jej nie zapewnię dobrego życia.
Wszyscy obecni na sali spojrzeli się na mnie, gdy skończyłam mówić te słowa. Zobaczyłam błysk nadziei w oczach tamtej dwójki. Przełknęłam ślinę. To, co miałam zaraz powiedzieć miało zranić mnie do samego serca.




Sześć lat później

IZZY


Patrzyłem się zamyślony w telefon, wciąż trzymając przy uchu słuchawkę, w której było słychać tylko głuchy sygnał zakończonego połączenia. Z Zuzą nie rozmawiałem, odkąd zadzwoniła do mnie ponad sześć lat temu, by paroma słowami zatruć mój umysł, wypuścić truciznę, która przez następne lata miała krążyć w mojej głowie i siać zamęt. Poczułem coś mokrego na policzku.
- Stradlin, kurwa, nie rozklejaj się - mruknąłem do siebie, rzucając słuchawkę i zgarniając wolną ręką kluczyki do samochodu. Całą drogę do Tennessee jechałem na pełnym gazie, nucąc pod nosem słowa naprędce przeze mnie ułożone:
- Well, long distance information, give me Memphis, Tennessee, help me find a party, that tried to get in touch with me...
W czasie drogi uświadomiłem sobie, że wcale nie wtedy ostatni raz rozmawiałem z Zuzą. Widziałem się z nią na jej własnym ślubie z jednym z moich najlepszych przyjaciół. Ona stała się panią Susan Mckagan, a Duff stał się największym głupcem świata. Ja bym jej nie wybaczył. Ale właściwie nie wiedziałem, jak to między nimi było. Whatever.
Z piskiem opon zatrzymałem się na podjeździe. Dom, którego adres dostałem, był wymalowany na beżowo, a w ogrodzie, między kwiatami leżały porozrzucane dziecięce zabawki. Wysiadłem, zatrzasnąłem drzwiczki mojego srebrnego mercedesa i przeszedłem parę kroków w stronę werandy, gdy z tyłu domu dobiegł mnie głos jakiejś kobiety.
- Marie, gdzie ty biegniesz?
Po chwili doszedł mnie tupot małych stóp. Serce zabiło mi mocniej, przyśpieszyło tak bardzo, że dziwię się, że nie pękło. I wtedy...
Wtedy zza rogu wybiegła ciemnowłosa dziewczynka. Miała sześć lat. Okrągłą buzię, ale jak na dziecko i tak bardzo szczupłą. Ładne, pełne usteczka i czarne oczy. Moje oczy. Gdy mnie zobaczyła uśmiechnęła się, ukazując perłowo białe ząbki. Przykucnąłem, a ona do mnie podbiegła i wtuliła się we mnie. Nie kontrolując się, objąłem ją i przytuliłem z całych sił. Odsunęła się ode mnie na paręnaście centymetrów, by spojrzeć mi w oczy.
- Czekałam na ciebie bardzo długo - powiedziała i świat, jaki znałem skończył się, gdy dodała ostatnie słowo. - Tatusiu.